czwartek, 29 maja 2014

Godzilla

Czyli gdy ludzie produkują jedzenie dla stworów

15 lat wcześniej na Filipinach (to chyba były Filipiny, choć głowy nie dam) przypadkowo zostaje odkryta grota, w której znajduje się wielki szkielet oraz dwa kokony - jeden już pusty, a drugi wciąż nie otwarty. Krótko po tym odkryciu mieszkający w Japonii Joe Brody zauważa niepokojące odczyty w elektrowni atomowej, w której pracuje razem z żoną. Niestety, dochodzi do awarii, a żona Joe'go ginie.
Czasy obecne. Po powrocie z misji wojskowej Ford Brody otrzymuje telefon z Japonii z informacją, że jego ojciec został aresztowany za próbę wejścia na objęty kwarantanną teren elektrowni atomowej. Na miejscu okazuje się, że Joe nie wierzy, że zdarzenie sprzed lat to była zwykła awaria i kierowany obsesją prowadzi śledztwo w tej sprawie. Ostatecznie ojciec z synem włamują się do strefy objętej kwarantanną i Ford przekonuje się, że jego ojciec miał rację.
Jakoś tak zawsze miałam sentyment do Godzilli, chociaż nie jestem już teraz pewna, czy jakikolwiek film z japońskiej serii oglądałam. Na pewno oglądałam wersję amerykańską z 1998 roku i mimo, że została ona mocno skrytykowana, to mi się podobała jako kino rozrywkowe w czystej postaci, więc kiedy zapowiedziano nową wersję Godzilli, to postanowiłam wybrać się na nią do kina. Jak postanowiłam, tak zrobiłam.
Moje wrażenia po filmie... Niestety są mieszane. Do części typowo potworowej nie ma co się przyczepić. Godzilla i MUTO robiły odpowiednie wrażenia i wszystkie sceny z nimi oglądało się przyjemnie. Wizualnie też wszystko było dopracowane, więc naprawdę nie ma tu na co narzekać. Problem stanowi fabuła. Wiadomo, że potwory i ich walki nie mogły zająć całego czasu antenowego, więc trzeba było zapełnić czymś resztę. Moim zdaniem to właśnie tutaj film leży. W zasadzie fabuła powinna być ciekawa, bo bardziej postawiono na dramatyzm, a komedii tu się w ogóle nie uświadczy. Głównym bohaterem ludzkim jest Ford i jego rodzina, która została w San Francisco, czyli mieście, w którym potwory wyszły na ląd po przepłynięciu oceanu. Z założenia widz, chociaż wiedział, że się połączą, to miał się przejmować ich losem, ale we mnie nie budziło to żadnych emocji. Null. Nada. Zero. Ogólnie jakoś ludzie byli tacy mało wyraziści. Nawet nie chodzi o to, że w filmie nie było takiego typowego "hamerykańskiego" superbohatera, od którego wszystko zależało i który zawsze w ostatniej chwili ratuje świat, ale po prostu najciekawszą rzeczą są potwory. Tak, niby jest to film o potworach, ale skoro poświęcono sporo czasu ludziom, to ich losy również powinny zaciekawiać. W filmie też poruszono trochę ekologii, bo pokazano ludzi jako niezdolnych do walki z siłami natury, którymi były Godzilla i MUTO. W sumie same MUTO były by dobrym sposobem na pozbycie się odpadów radioaktywnych, skoro je zjadały (^_~).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz